Obejrzyj wrocławski wykład prof. Stanisława S. Nicieji
W tym samym czasie, 600 km stąd na wschód, w podobnie pięknej auli uniwersyteckiej, do dostojnego towarzystwa profesor wygłaszał mowę inauguracyjną w języku polskim. Miasto nazywało się Lwów, posiadało słynny polski uniwersytet wysoko ceniony w Europie, noszący imię polskiego króla Jana Kazimierza. Mówca mówił po polsku i wszyscy rozumieli ten język. Przed gmachem uniwersytetu wisiały polskie flagi i stał pomnik Agenora Gołuchowskiego – polskiego arystokraty.
Dziś, 80 lat później, z tego miejsca, w dniu inauguracji roku akademickiego Anno Domini 2015 mówi do Państwa polski profesor. Salę wypełnia dostojne grono profesorskie i polska publiczność i wszyscy tu rozumieją język polski. Miasto nazywa się Wrocław.
W tym samym czasie, 600 km stąd, w mieście, które nazywa się dziś Lwiw, na podobnej inauguracji roku akademickiego w ukraińskim uniwersytecie, noszącym imię Iwana Franki, przemawia ukraiński profesor. Mówi do sali wypełnionej słuchaczami, którzy posługują się rodzimym językiem – ukraińskim. Przed uniwersytetem nie ma już pomnika polskiego arystokraty Agenora Gołuchowskiego, a stoi pomnik ukraińskiego wieszcza Iwana Franki.
Co się stało, że siedemdziesiąt lat temu w tych samych aulach, w tych samych miastach, pojawili się inni ludzie: o innych korzeniach historycznych, wyrośli w innej kulturze obyczajowej i posługujący się innym językiem?
Co się stało w 1945 roku w środku Europy?
Otóż jeżeli przyjmiemy, że miasto ze swymi ulicami, placami, świątyniami, budynkami użyteczności publicznej, cmentarzami to korpus zewnętrzny dużego organizmu, a ludzie wypełniający te ulice, place, świątynie, dworce i budynki, to krew ożywiająca ten organizm, to w 1945 roku miastu, które nazywało się wówczas Breslau przecięto żyły, dokonano gigantycznej transfuzji krwi, wymieniając krew niemiecką na polską. To samo stało się 600 km stąd na wschodzie, w polskim mieście Lwów. Miastu Lwów, temu wielkiemu organizmowi również przecięto żyły, wypompowano polską krew i w to miejsce wpuszczono krew ukraińską i rosyjską. Weszli tam ludzie o innej kulturze, innej obyczajowości i innej religii.
Co musiało się stać, aby takie zjawisko, w tak gigantycznej skali mogło mieć miejsce w środku starego kontynentu europejskiego, w środku cywilizacji europejskiej?
Otóż wiąże się to z trudną do zrozumienia historią XX wieku, wieku dla wielu przeklętego, którego szczególnie pierwsza połowa nacechowana była wyjątkowym w historii ludzkiej cywilizacji okrucieństwem.
Ludzie i poszczególne narody zawsze ze sobą walczyły. Od zarania cywilizacji były na świecie wojny. Gdzieś w dawnym państwie Urartu, Babilonii, starożytnym Egipcie, Grecji czy Rzymie. I ludzie nadal toczą ze sobą wojny. W tej chwili giną ludzie w Syrii, Afganistanie czy na granicy rosyjsko-ukraińskiej. Ale to, co stało się w pierwszej połowie XX wieku, było horrendum. Wybuchły wówczas dwie wielkie światowe wojny, które pochłonęły dziesiątki milionów istnień ludzkich. I wojna światowa, nazywana początkowo Wielką Wojną (bo nie przypuszczano, że może wybuchnąć jeszcze większa) – pochłonęła ponad 20 milionów ludzi. Ale 20 lat po niej wybuchła wojna, która pochłonęła około 65 milionów ludzi, w czasie której stworzono fabryki śmierci – ludzi palono w piecach, zakopywano żywcem, wyniszczano morderczą pracą w łagrach i kopalniach Sybiru.
Ale oprócz tego, że ta wojna pochłonęła tyle ofiar, około 20 milionów ludzi, którzy tę wojnę przeżyli, musiało zmienić miejsce zamieszkania: stracili swoje domy, miasta i zostali przewiezieni do innych domów, w inne zakątki Europy, w inną scenerię kulturową. Miasta, które przez wieki były zanurzone w kulturze polskiej, w których kultura polska zostawiła trwałe, trudne do wymazania ślady, takie jak choćby Lwów, Grodno czy Wilno (że wymienię tylko te trzy miasta), z dnia na dzień znalazły się w granicach innych państw: w 1945 roku Lwów stał się miastem ukraińskim, Grodno – białoruskim, Wilno – litewskim.
W tym samym czasie miasta, które przez wieki zanurzone były głęboko w historii Niemiec, gdzie kultura niemiecka zostawiła wyraźne ślady nie tylko w architekturze, takie jak Königsberg, wielkie miasto stworzone przez Krzyżaków – Zakon Kawalerów Mieczowych, miasto sławnego uniwersytetu, miasto Emanuela Kanta, z dnia na dzień stało się miastem czysto rosyjskim i nazywa się Kaliningrad. W niczym nie przypomina dawnego Königsberg, bo wyburzono w nim kamienice, świątynie i zamek, wznosząc w tym miejscu inne, w zupełnie innym stylu budynki. Miasta, które głęboko zanurzone były w kulturze niemieckiej, takie jak Breslau, Stettin, Grünberg, Oppeln czy mój Striegau, z dnia na dzień stały się miastami polskimi i nazywają się Wrocław, Szczecin, Zielona Góra, Opole i Strzegom.
To wielkie zjawisko, nieznane w dotychczasowej historii, nie zostało dostatecznie opisane w literaturze. W Polsce nie pojawił się wybitny epik, na miarę np. Marii Dąbrowskiej, która w „Nocach i dniach” pokazała na przykładzie rodziny Niechciców przemianę w Polsce w okresie między powstaniem styczniowym a wybuchem I wojny światowej, nie pojawiło się dzieło na miarę „Nad Niemnem” Orzeszkowej, która podobne zjawisko pokazała na przykładzie rodziny Bohatyrowiczów, czy dzieło podobne do „Sławy i chwały” Iwaszkiewicza.
Wyrok polityków w Jałcie, w lutym 1945 roku, był jednoznaczny – Polska miała kończyć się na Bugu w jego środkowym i górnym biegu, z małą korektą na jej niekorzyść, bo przecież Lwów za Bugiem nie leży. Tu lord George Curzon, zaliczany w poczet sprawców polskiego nieszczęścia, nie miał nic do powiedzenia. Lwów, od czasów Kazimierza Wielkiego ośrodek kultury polskiej, a na przełomie XIX i XX wieku duchowa stolica Polski – miał być ewakuowany na zachód. I decyzję tę wykonano.
Z samego Lwowa i najbliższych jego okolic, wytrzebionych już w znacznej mierze z polskiej i żydowskiej inteligencji w czasie okupacji stalinowskiej i hitlerowskiej, tylko w latach 1944–1946 wywieziono około 125 tysięcy Polaków. Osiedli oni głównie w pasie południowym, ze szczególną koncentracją między Bytomiem a Wrocławiem, z tym że we Wrocławiu osiadł przede wszystkim Lwów inteligencki, w Bytomiu – robotniczy. Dynamiczny rozwój wrocławskiego środowiska naukowego i kulturalnego byłby niemożliwy, gdyby nie przyjął się tu przeszczep lwowski, bo przecież potencjał intelektualny nie zależy od liczby sal teatralnych, muzealnych, wykładowych, laboratoriów, bibliotek, klubów. Muszą być ludzie, którzy tę infrastrukturę materialną wypełnią odpowiednim duchem i stylem, ludzie, którzy mają liczące się osiągnięcia naukowe i kulturalne oraz nazwiska o odpowiednim prestiżu i autorytecie. Gdyby ten lwowski potencjał intelektualny osiadł np. w Chełmie Lubelskim, to tam byłby dziś sławny uniwersytet. Tak, jak to się stało z Toruniem, gdzie osiadła kadra Uniwersytetu Wileńskiego.
W maju 1945 roku, kiedy we Wrocławiu nie wygasł jeszcze ogień płonący w ruinach miasta, dotarła tu pierwsza 20-osobowa grupa głównie uczonych lwowskich, którą znamy z historiografii pod nazwą Grupa Naukowo-Kulturalna, złożona z kilkunastu profesorów, lekarzy i muzealników, dwóch duchownych – księdza katolickiego i protestanckiego pastora oraz kilku przyszłych pracowników administracyjnych. Z grupą tą przybyła młodzież, która najpierw utworzyła Straż Akademicką, a później rozpoczęła studia.
Na czele Grupy Naukowo-Kulturalnej stał prof. Stanisław Kulczyński – pełnomocny delegat ministra oświaty, były rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, profesor morfologii i systematyki roślin. Obok rektora Kulczyńskiego w Grupie znaleźli się: Wiktor Gorzelany, Roman Jaworski, Edward Mielcarzewicz, Dionizy Smoleński, Wiktor Mamak, Agnieszka Walkowiak. Ponieważ większość pracowników Politechniki Lwowskiej zatrzymała się w Krakowie i Gliwicach, pojawiły się trudności z powołaniem we Wrocławiu – obok uniwersytetu – także politechniki. Część osób uważała, że Politechnika Lwowska powinna osiąść w Gliwicach. Trwały dyskusje i przetargi. W każdym razie, w pierwszym okresie tworzenia polskiej nauki we Wrocławiu, postanowiono uruchomić uczelnię o nazwie: Uniwersytet Politechnika. I na jej czele postawiono trzech lwowskich uczonych: Stanisława Kulczyńskiego jako rektora Uniwersytetu Politechniki, Edwarda Suchardę jako prorektora do spraw Politechniki i prof. Jerzego Kowalskiego – jako prorektora Uniwersytetu.
Wielką rolę w tych początkach odegrał również Kazimierz Idaszewski, który wygłosił słynny pierwszy polski wykład, 15 listopada 1945 roku, dla studentów IV roku wydziału mechaniczno-elektrotechnicznego.
Przed dziesięciu laty ukazała się monumentalna księga pt. „Wrocławskie środowisko akademickie. Twórcy i ich uczniowie 1945–2005”. Jest to zapis fenomenu powstania w niemieckich murach polskiego, prężnego organizmu akademickiego, narodzin we Wrocławiu kilkunastu wyższych szkół państwowych.
Jest tam też imponujący wykaz uczonych, którzy tu, w polskim już Wrocławiu, tworzyli swoje szkoły naukowo-dydaktyczne. Przypomnijmy tylko te najsłynniejsze, o najwyższej potencji intelektualnej. A więc tu znalazła swą kontynuację słynna lwowska szkoła matematyczna, tak mocno okaleczona przez hitlerowców zabójstwem profesorów na Wzgórzach Wuleckich. Tu osiadł Hugo Steinhaus i gdyby nie śmiertelna choroba, która dopadła Stefana Banacha w sierpniu 1945 roku, zapewne i ten światowej sławy uczony dołączyłby do kolegów – twórców wrocławskiej szkoły matematycznej. A stworzyli ją we Wrocławiu: Edward Marczewski (wywieziony przez Niemców po powstaniu warszawskim, przetrwał tu gehennę zagłady festung Breslau), Władysław Ślebodziński (przyjechał z Auschwitz), Bronisław Knaster, Stanisław Hartman, który był pierwszym asystentem wrocławskiej matematyki. Tu, po wojnie, osiedli wybitni fizycy: prof. Stanisław Loria i Jan Nikliborc oraz znakomici chemicy: prof. Edward Sucharda – pierwszy rektor Politechniki Wrocławskiej i Włodzimierz Trzebiatowski. W ich wykładach – łączonych dla kilku roczników – uczestniczyło nawet kilkaset osób. Średni wiek studentów pierwszego roku wynosił niemal dokładnie 23 lata, a więc był to wiek maturzysty plus pięć lat wojny. Tak odradzało się życie akademickie.
Tu, w polskim Wrocławiu, od początku powstała silna, o znaczeniu europejskim, medycyna. Tworzyli ją profesorowie i pierwsi rektorzy ówczesnej Akademii Medycznej, a dzisiejszego Uniwersytetu Medycznego – prof. Zygmunt Albert, prof. Antoni Falkiewicz, który przybył ze Lwowa do Wrocławia z żoną; oboje odegrali wielką rolę w organizowaniu wrocławskiej akademickiej medycyny. Stanisława Falkiewicz była założycielką i pierwszą długoletnią kierowniczką wrocławskiej Kliniki Neurologii, a profesor – wybitnym internistą i kardiologiem. Postać profesora Antoniego Falkiewicza obrosła we Wrocławiu legendą. Kolejne roczniki lekarzy cytują jego mądre sentencje i przywołują związane z nim anegdoty. Jeden z wybitnych lekarzy opolskich o mentalności Judyma (rocznik 1957) – znakomity diagnosta, a jednocześnie muzyk, potrafi do dziś sypać anegdotami i opowieściami o legendarnym profesorze, mimo że poznał je z drugiej, a może i z trzeciej ręki, bo gdy kończył studia medyczne, profesor Falkiewicz dawno już nie żył. Tylko mocne indywidualności są w stanie pokonać czas i wpisać się w mitologię swego zawodu i miasta.
Dołączył do nich Ludwik Hirschfeld – mikrobiolog, z żoną Hanną Hirschfeldową (pediatrą). Ze Lwowa przybyli: chirurg Wiktor Bross, profesor medycyny sądowej Bolesław Popielski, otolaryngolog Teofil Zalewski, fizjolog Andrzej Klisiecki i patolog Hugon Kowarzyk.
Inną wybitną postacią ze świata lekarskiego był prof. Tadeusz Baranowski – ojciec znakomitego żeglarza samotnika Krzysztofa Baranowskiego oraz pochodzący ze Stryja prof. Zbigniew Knapik – rektor wrocławskiej Akademii Medycznej.
Tu osiedli i tworzyli swoje szkoły wybitni lwowscy historycy: Ewa i Karol Maleczyńscy, Henryk Wereszycki, Stefan Inglod – historyk gospodarczy, Władysław Podlacha – historyk sztuki, znakomici psycholodzy – Mieczysław Kreutz i Marian Kulczycki, znani teolodzy – Kazimierz Langosz i biskup Wincenty Urban – historyk Kościoła, powszechnie znani prawnicy, profesorowie: Kamil Stefko – twórca szkoły prawa i postępowania cywilnego, Lesław Adam – twórca szkoły prawa finansowego, Witold Świda – twórca szkoły prawa karnego, Seweryn Wysłouch – twórca szkoły badań historii ustroju i prawa.
Tu rozpoczęli również pracę slawiści, językoznawcy i historycy literatury, profesorowie: Stanisław Rospond, Stanisław Bąk, Leszek Ossowski, Stanisław Kolbuszewski. Tu powstała również powołana przez kresowian, głównie lwowian, ale też wilnian, silna wrocławska ekonomia, której twórcami byli profesorowie: Wincenty Styś, Krzysztof Jeżowski, Wiesław Pluta, Józef Fiema, Antoni Smoluk, Bolesław Winiarski – twórca szkoły polityki ekonomicznej i regionalnej.
Tu osiedli, tworząc podstawy wrocławskiego środowiska muzycznego, profesorowie: Hieronim Feicht – muzykolog, pierwszy rektor wrocławskiej Akademii Muzycznej, a z nim Kazimierz Halfon – skrzypek po Lwowskim Konserwatorium, Waleria Jędrzejewska – lwowska śpiewaczka, Stanisław Czechowicz – pianista i trzy jego koleżanki, wirtuozki gry na fortepianie: Sabina Rapp, Teresa Rzepecka, Maria Tomaszewska oraz Józef Bidziński – wielce zasłużony organizator wrocławskiego środowiska muzycznego.
Tu, we Wrocławiu po 1945 roku, objawiło się silne środowisko plastyczne – malarze, rzeźbiarze, graficy, m.in.: Maria Dawska, Leon Dołżycki, Eugeniusz Geppert i Władysław Kamiński.
We Wrocławiu osiadło liczne grono świetnych profesorów w zakresie nauk rolniczych i przyrodniczych, m.in. profesorowie: Stanisław Tołpa – pierwszy rektor Akademii Rolniczej, Bolesław Świętochowski, Alfred Senze – również rektor tej uczelni, Aleksander Tychowski, Kazimierz Boratyński.
We Wrocławiu osiedli również twórcy Politechniki Wrocławskiej: Edward Sucharda, Kazimierz Zipser, Dionizy Smoleński, którzy otwierają znakomity poczet przyszłych rektorów Politechniki Wrocławskiej.
Nie sposób przywołać więcej znakomitych nazwisk, ale są one zapisane złotymi zgłoskami w licznych monografiach i księgach pamiątkowych poszczególnych, dwunastu państwowych, akademickich uczelni Wrocławia.
Jeszcze w latach 60. XX wieku absolwenci liceów z Przemyśla, Jarosławia, Sanoka, Leska i Rzeszowa rzadziej szli na studia do Krakowa niż do Wrocławia, bo rodzice mówili im: „Idźcie do Wrocławia, bo tam są nasi lwowscy profesorowie”.
Wojciech Dzieduszycki ze sławnego lwowskiego rodu hrabiowskiego w swoich wspomnieniach napisał: „Po pięćdziesięciu latach mieszkania we Wrocławiu, kiedy już byłem starym wrocławianinem zakochanym w tym mieście..., ba – szowinistą Wrocławia, zdarzało mi się od czasu do czasu, że myśląc o Wrocławiu, mówiłem: U nas, we Lwowie...., albo Telefonuje do mnie, do Lwowa... Taką siłę uroku miało to miasto, że kto raz łyknął powietrza pod Wysokim Zamkiem, kto raz spojrzał z Kopca Unii Lubelskiej na osnute mgiełką wieże Lwowa, ten nigdy już nie zapomni miasta leżącego nad najdziwniejszą rzeką świata.
Podczas spotkania autorskiego w czerwcu 2015 roku w Iwano-Frankiwsku (dawnym Stanisławowie) ukraiński polityk Prawego Sektora, znając mój życiorys i moją twórczość, zadał mi pytanie: „Panie profesorze Nicieja, dlaczego od 35 lat z uporem maniaka pisze Pan o naszych, ukraińskich miastach? Zaczął Pan od Lwowa, o którym napisał Pan dziesiątki artykułów i kilka książek (m.in. wielokrotnie wznawianą pt. «Cmentarz Łyczakowski we Lwowie»), a następnie pisał pan o Tarnopolu, Stanisławowie, Kołomyi, Brzeżanach, Borysławiu, Truskawcu, Stryju, Zaleszczykach itd. Dlaczego pan nie pisze o swoich polskich miastach: o Strzegomiu na Dolnym Śląsku, gdzie się pan urodził, o Świdnicy, w której pan otrzymał świadectwo maturalne, o Opolu, w którym pan mieszka i kieruje uniwersytetem? Dlaczego pan nie pisze choćby o Legnicy, Jeleniej Górze czy Kłodzku, że nie wspomnę Wrocławia, Szczecina czy Gdańska. Pytam więc pana, dlaczego z uporem maniaka od tylu, tylu lat pisze pan o naszych miastach?”
Spojrzałem pytającemu w oczy i powiedziałem: „Proszę pana, ja nie piszę o waszych, ukraińskich miastach. Jestem historykiem polskim i piszę o historii Polski. A pragnę panu przypomnieć, że Polska tym się wyróżnia wśród dużych państw europejskich (obecnie żyje na świecie z emigracją ponad 50 milionów Polaków), że państwo polskie na przestrzeni tysiąca lat swego istnienia miało płynne, pulsujące, często zmieniające się granice. Dla przykładu: Francja od zarania dziejów ma ten sam kształt terytorialny (czasem traciła na rzecz Niemiec Alzację i Lotaryngię, ale ją odzyskiwała), państwo hiszpańskie od wieków jest usytuowane na tym samym łożysku geograficznym (między Pirenejami a Portugalią), Włochy od stuleci mają ten sam kształt (przypominający but na wysokim obcasie), a Wielka Brytania leży od zarania na tych samych wyspach. Tak jest też ze Szwecją, Holandią czy Szwajcarią. A państwo polskie miało inny kształt w czasach Piastów, inny w czasach Jagiellonów, inny w czasach Wazów. Był czas, że to państwo miało pozycję mocarstwa i swymi granicami sięgało od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego, i nawet Kijów był w jego granicach. Był też czas, że tego państwa nie było na mapach Europy, bo Warszawa znalazła się w państwie rosyjskim, Kraków – w austriackim, a Poznań – w niemieckim. Był czas, że Polska się odrodziła i miała swe granice nad Dniestrem i Zbruczem: wtedy rzeka Odra płynęła przez Niemcy, a obecnie płynie przez środek Polski, Dniestr natomiast płynie dziś przez środek Ukrainy.
Jeśli więc wymaga pan ode mnie, abym pisał historię mojego narodu w granicach państwa, które obecnie istnieje w Europie – w granicach III Rzeczpospolitej, to namawia mnie Pan, abym wyciął sobie ¾ mózgu. Bo gdzie się urodzili, mieszkali czy działali Kościuszko, Moniuszko, Mickiewicz, Słowacki, Grottger, Zapolska, Piłsudski, Paderewski, Fredro, Orzeszkowa, Miłosz, Herbert, Lem, Konwicki? Mógłbym ciągnąć długo tę litanię nazwisk Polaków należących do historycznej elity politycznej, gospodarczej, intelektualnej i kulturalnej – wszyscy oni urodzili się poza granicami dzisiejszego państwa polskiego. Pisząc więc o miastach, które są obecne w granicach Ukrainy, piszę po prostu historię Polski. I nawet się buntuję, gdy ktoś twierdzi, że jestem historykiem Kresów, bo historia Kresów to historia Polski. I taki sens ma ten cykl książek, które metaforycznie nazwałem «Kresowa Atlantyda». Nikt już dziś w Polsce nie zabrania Niemcom pisać o miastach, które niegdyś były w ich granicach i mocno wpisały się w historię niemieckiej Rzeszy: o Breslau – dzisiejszym Wrocławiu, o Stettin – dzisiejszym Szczecinie, o Danzig – dzisiejszym Gdańsku czy o Königsberg – dzisiejszym rosyjskim Kaliningradzie. Taka jest prawda o państwach europejskich, które na przestrzeni wieków miały zmieniające się granice”.
Nie wiem, czy przekonałem swego polemistę. W każdym razie uspokoił swoje emocje i przyjął do wiadomości to wyjaśnienie, a po spotkaniu autorskim podaliśmy sobie ręce.
Przywołałem rozmowę z ukraińskim politykiem, aby kończąc mój wykład, dobitnie stwierdzić, że tak, jak nie sposób pisać historii Polski z pominięciem roli, jaką Polacy odegrali na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, które dziś nie należą do państwa polskiego, tak też nie sposób mówić o historii nauki polskiej na Śląsku – we Wrocławiu, Opolu czy Gliwicach – zapominając, że obecne polskie uczelnie na Śląsku mają korzenie i rodowód kresowy. Ten przeszczep polskiej nauki z Kresów Wschodnich, głównie ze Lwowa, przyjął się na Śląsku i wydał wyjątkowo dorodne owoce.